Magnesem przyciągającym wielu turystów do południowego Pantanalu jest perspektywa zobaczenia dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku. Królem tego regionu jest jaguar, a jego dworzanami liczne kapibary, kajmany i ptaki.

Przygotowania

Czterodniowy pobyt w Pantanalu miał być najważniejszym punktem naszej tegorocznej wyprawy. Poczyniłam stosowne przygotowania już wiele tygodni wcześniej. Zaczęłam od wyszukania agencji w Campo Grande i Corumbie – nie wiedziałam, dokąd ostatecznie polecimy z Brasilii. Skontaktowałam się ze wszystkimi agencjami, pytając o cenę i co jest w pakiecie. Jadąc do Pantanalu z agencją lub rezerwując pobyt bezpośrednio w pousadzie, wykupujemy nie tylko nocleg, ale też wyżywienie i wycieczki. Na miejscu nie ma restauracji, gdzie możemy się stołować, pousady znajdują się w środku niczego.

Przewodnik, który wciąga jak książka przygodowa

Po długiej wymianie maili z agencjami i pousadami, zostały dwie opcje: Pousada Santa Clara (pobyt R$ 1150 od osoby) i Gil’s Pantanal Discovery (R$ 1450 z transportem z/do Campo Grande lub Bonito). Zadecydowały pozytywne opinie na forach podróżniczych oraz fakt, że po doliczeniu dojazdu, cena za 4-dniowy pakiet w obydwu miejscach była niemalże taka sama. A Gilberto, czyli właściciel agencji Pantanal Discovery, był bardzo kontaktowy, odpisywał prawie natychmiast na WhatsAppie i nawet do niego dzwoniłam, żeby mi odpowiedział na wszystkie pytania. Wpłaciłam przez PayPala zaliczkę R$ 1 tys. i zapadła decyzja: jedziemy do Pantanalu z Gilem.

Campo Grande – brama do Pantanalu

Większość osób zmierzających na południowy Pantanal, ląduje najpierw na lotnisku w Campo Grande. Lot z Brasilii trwa niecałe dwie godziny i przenosimy się do zupełnie innego klimatu: gorącego, wilgotnego i dusznego. W końcu nazwa stanu Mato Grosso do Sul oznacza “gęsty południowy las”, więc klimat stosownie do nazwy. Nasz samolot ląduje po 22.00, więc już tylko przejazd do hotelu, a następnego dnia przy śniadaniu mamy spotkać się z Gilem. Rzeczywiście, rano już na nas czeka energiczny facet z kitką, ale to nie on będzie nam towarzyszył w drodze do Pantanalu – zabiera nas tam kierowca Sandro i przez całą drogę debatujemy o brazylijskiej polityce.

Zanim jednak ruszymy w trasę, trzeba w lokalnym supermarkecie kupić wodę – posiłki są w cenie pobytu, ale napoje już nie. Targamy więc do auta Sandra zgrzewkę wody, piwa, coca-colę, a i cachaça się znajdzie. Potem już jedziemy dziurawymi ulicami Campo Grande w stronę drogi BR-262, aby po ponad 300 kilometrach przesiąść się do jeepa i pokonać ostatnie kilkaset metrów do pousady – rozmokła po deszczach droga nie jest przejezdna dla osobówki.

Pantanal Jungle Lodge

Nasza pousada jest położona na brzegu rzeki Miranda. Spodziewałam się spartańskich warunków i braku internetu, a tu okazuje się, że wifi działa i to bardzo dobrze, a sam pokój jest przestronny, posiada dobrze zaopatrzony barek w lodówce, a weranda jest zabezpieczona siatką na owady, tak że można usiąść wygodnie i zapatrzeć się na rzekę, a przy okazji nie być dotkliwie pogryzionym przez komary. Gil uprzedzał nas, że komary są prawdziwym utrapieniem i ani trochę nie przesadzał – można jakoś funkcjonować tylko dzięki sprayowi na komary.

Zaraz po przyjeździe udajemy się na pierwszą wycieczkę – rejs łodzią motorową po rzece. Płyniemy w górę rzeki przez dłuższy czas, w końcu docieramy do malowniczego zakola i tam Max, nasz przewodnik, zachęca, żeby wskakiwać do wody i się trochę ochłodzić. Jest nas w łódce jakieś 7 osób i nikt się nie kwapi, w końcu ja wskakuję. Inni czekają chwilę, a gdy okazuje się, że nic mnie nie pożarło, wchodzą także. Pływamy tam sobie jakąś godzinkę, a gdy wracamy, jest już ciemno. Max świeci latarką po brzegach rzeki, wypatrując prawdopodobnie jaguara. Zamiast króla Pantanalu, dostrzegamy błyszczące w przybrzeżnych krzakach oczyska, i to niejedną parę. “Co to?” – pyta ktoś. “Kajmany” – odpowiada Max ze stoickim spokojem. “I my kąpaliśmy się w rzece pełnej kajmanów?!”. “Tak” – oświadcza dalej nieporuszony przewodnik. Na szczęście nie staliśmy się kolacją dla kajmanów, a sądząc po spokoju Maxa, pewnie żaden turysta przed nami też im nie zasmakował.

Pantanal Jungle Lodge nad rzeką Miranda

Jeep safari

Jeśli myślałam, że się wyśpię w Pantanalu, to niestety rozczarowanie przyszło szybko. W dzień jest tak gorąco, że zwierzęta siedzą pochowane w swoich kryjówkach, wychodzą tylko rano i wieczorem, gdy jest chłodniej. Dlatego całodniową wycieczkę jeepem zaplanowano od 7.30 rano. Śniadanie o 7.00, a potem pakujemy się do samochodu razem z kierowcą, przewodnikiem Luisem (Indianin z pobliskiego plemienia Terena) i sympatyczną holenderską parą, która podróżuje po Ameryce Południowej.

Po około godzinnej jeździe zatrzymujemy się i wchodzimy do lasu – Luis pokaże nam pantanalskie rośliny i zwierzęta. Pierwszy kontakt z lokalną fauną mam od razu po wejściu do lasu – staję w mrowisku i zaraz małe czarne bestie dotkliwie mnie kąsają. Przewodnik pociesza mnie, że mogło być gorzej – czerwone mrówki są znacznie bardziej żarłoczne. Całe szczęście, że to były czarne. Dalej obywa się już bez aż tak bliskich spotkań z owadami, bo komary skutecznie odstrasza spray, a ja pilnie patrzę pod nogi, wypatrując mrówek. Luis pokazuje tutejsze rośliny oraz małpy w koronach drzew, ale ja jednak zabezpieczam podłoże.

Wracamy do auta i ruszamy dalej, do części Pantanalu zwanej Nhecolândia. Po drodze podziwiamy wylegujące się wszędzie kajmany, dostojnie przechadzające się ptaki i pasące się w trawie kapibary, które są takimi wyrośniętymi świnkami morskimi. Luis bezbłędnie dostrzega to, czego gringo nie widzi, pokazuje i tłumaczy bardzo dobrym angielskim. Docieramy do serca Nhecolândii i tam rozbijamy obozowisko. Powiedziano nam, że przewodnik i kierowca ugotują dla nas na miejscu obiad, ale sądziłam raczej, że przywiozą gotowe dania z pousady, ale nie – oni rzeczywiście będą gotować makaron i jakieś mięso z ryżem. Turyści w międzyczasie mogą iść nad jeziorko obejrzeć zwierzęta, co też bez namysłu robią. Po polowym obiedzie, który smakuje pysznie, musimy jeszcze zaczekać 2 godziny, żeby się trochę ochłodziło i wtedy wrócimy. Ten czas spędzamy w hamakach, rozwieszonych w lesie (poza zasięgiem mrówek).

Po jakimś czasie Luis przychodzi z wiadomością, że obok naszego samochodu leży kajman. Wszyscy zrywamy się z hamaków i pędzimy ujrzeć gada z bliska – rzeczywiście wyleguje się w cieniu przy samochodzie, z obowiązkowo otwartym pyskiem. Pozwala się sfotografować, po czym dostojnie odchodzi w stronę jeziora. A my wracamy do pousady, po drodze czatując na jaguara. Jest takie miejsce, gdzie jaguar czasem się pojawia i tam na niego czekamy, ale akurat tego dnia widać miał inne plany.

Kajman tuż obok naszego samochodu

Rzeka pełna piranii

Kolejny dzień w Pantanalu. Holendrzy wyjechali i zostajemy sami w pousadzie, poza nami nie ma innych gości. Zbytnio mi to nie przeszkadza, chociaż dziwne jest to, że posiłki są gotowane dla 2 osób, a na wycieczki jeździmy tylko w towarzystwie przewodnika. Dzisiaj znowu jest nim Luis, milczący Indianin, który pozwala kontemplować przyrodę i nie zakłóca odbioru swoją gadaniną. Dzień zaczynamy od połowu piranii. W tym celu udajemy się łodzią w górę rzeki i tam zarzucamy wędkę z mięsną przynętą.

Nie od razu udaje nam się coś złapać. Na pocieszenie Luis mówi, że podczas pory deszczowej, rzeka robi się mętna i piranie słabo biorą – ale przecież nie muszą widzieć przynęty, mogą ją wyczuć. Piranie chyba podzielają moje zdanie, bo zaraz pierwsza wskakuje na haczyk, a potem jeszcze kolejne trzy. Jedna jest tak duża, że nawet przewodnik wyciąga swój aparat i robi jej zdjęcie. Nie będziemy ich jednak jeść na obiad, tylko po sfotografowaniu tych bestii, a zwłaszcza zbliżenia na ich ostre zębiska, wypuszczamy je do rzeki.

Po obiedzie czekają nas kajaki. Znowu płyniemy motorówką w górę rzeki, ciągnąc kajak za sobą. Wiem już, że roi się tu od kajmanów, piranii i bóg wie czego jeszcze, ale nie powstrzymuje mnie to przed kąpielą. Na takich wycieczkach zawsze słucham się przewodnika, a ten mówi, że można się kąpać. Potem wsiadamy do kajaka i wiosłujemy, do pousady jakieś 20 km. Luis nie płynie tuż za nami – zostaje w tyle i tylko co jakiś czas nadrabia dystans, przez większość czasu w ogóle nie widać go na horyzoncie. A my płyniemy i płyniemy – wprawdzie z prądem, ale pod słońce, ławka w kajaku twarda. Daję za wygraną po ok. 18 kilometrach i stanowczo żądam zmiany środka transportu na motorówkę. Luis zachowuje stoicki spokój i nie przekonuje mnie, że dam radę, że jeszcze tylko 2 kilometry. “Tylko ty wiesz, czy dasz radę czy nie” – mówi. Wracam w motorówce.

Kapibary widać na każdym kroku

Pierwszy raz na koniu i pożegnanie z Pantanalem

To nasz ostatni dzień, niestety. Rano jedziemy jeepem na odległą o ok. 20 km fazendę, skąd udamy się na konną przejażdżkę. Mówię Luisowi, że nigdy jeszcze tego nie próbowałam, na co ten spokojny człowiek wyznaje, że on nie lubi jeździć konno, bo nie ma pełnej kontroli nad tym, co się dzieje. Koń niby spokojny, wyszkolony do wożenia turystów, ale nigdy nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. A kajmanowi czy piranii co strzeli to niby wiadomo? Moim zdaniem są bardziej nieobliczalne niż koń, a pomimo tego kąpaliśmy się w ich towarzystwie – z tą krzepiącą myślą wsiadam na Shakirę. To łagodny konik, który prawie cały czas idzie (jak się nazywa chód konia?), tylko raz biegnie truchtem, co mnie jednocześnie przeraża i wprawia w ekscytację – że tak dobrze mi idzie i nie spadam z jej grzbietu.

Wracamy do pousady i to już koniec pobytu w Pantanalu. Wciąż jesteśmy jedynymi gośćmi. Prawdopodobnie dlatego, że to pora deszczowa (nie padało ani razu) i turyści unikają tego czasu, żeby deszcz nie zepsuł im wycieczek. Na pożegnanie dostajemy koszulki z logo pousady i kierowca odwozi nas na asfaltową drogę, gdzie czekamy na busa. Czekamy i czekamy, a z nami grupka Amerykanów, Australijczyków i jeden Francuz (przywiozły ich auta z okolicznych pousad). Okazuje się, że bus wyjechał spóźniony o 2 godziny z Campo Grande, bo coś się zepsuło, ale już jest naprawione, no i jest w drodze. Amerykanie zaczynają się denerwować, bo mają o 19.00 autobus z Campo Grande do São Paulo, mogą nie zdążyć. Denerwuje się też Francuz, bo tak jak my jedzie do Bonito – mamy przesiadkę w Mirandzie – i boi się, że ucieknie mu bus z Mirandy. My się nie denerwujemy, bo w takich sytuacjach busy zazwyczaj czekają na przesiadkowiczów.

W końcu bus dociera, wysiadają turyści, którzy zaraz przesiadają się do czekających na nich jeepów – tych samych, z których my właśnie wysiedliśmy – i odjeżdżają w kierunku swoich pousad. My odjeżdżamy busem w kierunku Campo Grande. W Mirandzie zajeżdżamy na parking, a tam spokojnie czeka nasz bus do Bonito. Mówiłam wcześniej Francuzowi, żeby się nie denerwował, bo zdążymy się przesiąść, ale chyba dopiero teraz uwierzył. Wątpię, żeby Amerykanie zdążyli na swój autobus – o 17.00 wciąż jeszcze byli w Mirandzie, a to 200 km od Campo Grande. No, ale nie myślimy o tym zbyt długo, bo już zaczyna się kolejna część naszej wyprawy, docieramy do Bonito, którego nazwa znaczy “piękne” i coś jest na rzeczy.

Wycieczka konna po Pantanalu

Informacje praktyczne

Lot: 

Do Campo Grande docierają samoloty z różnych zakątków Brazylii. My mieliśmy bezpośrednie połączenie z Brasilii. Koszt taksówki z lotniska do naszego hotelu do ok. R$ 25. Można też polecieć do Corumby, skąd jest bliżej do Pantanalu, ale jest mniejsza siatka połączeń lotniczych.

Hotel w Campo Grande: 

My zatrzymaliśmy się w Hotelu Colonial, niedaleko Placu Trzech Ar (Praça das Três Araras). Cena za pokój 2-osobowy ze śniadaniem to R$ 150. Prosty hotel bez luksusów, ale blisko lotniska i dobre śniadanie. Klimatyzacja i wifi działają jak należy.

Hotel w Pantanalu: 

Wybraliśmy agencję Gil’s Pantanal Discovery i znaleźliśmy się w pousadzie Pantanal Jungle Lodge, którą pokochałam od pierwszego wejrzenia. Niesamowity widok na rzekę, wygodny pokój, dobrze działające wifi, smaczne jedzenie i sympatyczny personel. Żal było stamtąd wyjeżdżać.

Gil ma w swojej ofercie pakiety 2,3 i 4-dniowe. Moim zdaniem 4 dni to akurat tyle, żeby zasmakować w Pantanalu. Cena takiego pakietu to R$ 1450, w tym transport z i do pousady, wyżywienie i wycieczki z przewodnikiem. Czytałam na Tripadvisorze, że można rezerwować pakiety bezpośrednio w pousadzie, ale jestem zadowolona z Gila i bardzo go polecam – przed odlotem z Campo Grande do Brasilii odwiózł nas na lotnisko o 4 rano.

Pousada mieści się w pobliżu Estrada Parque, czyli żwirowej drogi biegnącej przez Pantanal, wzdłuż której ulokowane są też inne pousady, między innymi Santa Clara, którą także rozważałam. Ale nie wyobrażam sobie lepszej lokalizacji, którą mieliśmy, nad samą rzeką.

Co zabrać:

  • Koniecznie spray na komary! Bez tego te małe bestie zjadają żywcem
  • Coś na ugryzienia owadów – opcjonalnie, ja nie miałam i ugryzienia mrówek jakoś się same zagoiły
  • Sportowe buty do wycieczek – ja miałam buty do biegania, ale mogą też być tenisówki albo adidasy
  • Długie spodnie, najlepiej materiałowe bo w dżinsach jest strasznie gorąco
  • Krem z wysokim filtrem przeciwsłonecznym
  • Przed wyjazdem z Campo kupić wodę, dużo wody
  • Strój do kąpieli – jeśli nie przeszkadza Wam obecność kajmanów i piranii w rzece
  • Płaszcz przeciwdeszczowy – niekoniecznie, przewodnik pożyczy w razie potrzeby