Brazylijskie płaskowyże świetnie mi się kojarzą od czasów pierwszej podróży w 2006 roku, gdy miałam przyjemność zapoznać się z Chapada Diamantina w stanie Bahia. Veadeiros pozwala zachować doskonałą opinię o chapadach.

Poranne przygody

To już ostatni etap naszej wycieczki, jak ten czas szybko leci. Park narodowy Chapada dos Veadeiros leży w stanie Goiás, w niewielkiej odległości od Brasílii. Do stolicy przylatujemy już o 8.25 (wylot z Campo Grande był o nieludzkiej porze: 5.52 rano). Tego ranka czeka nas wiele wyzwań, których wysiadając z samolotu nie jesteśmy jeszcze świadomi. Najpierw trzeba znaleźć wypożyczalnię National, w której mamy zarezerwowany samochód. Niestety nie ma jej w miejscu, gdzie ulokowały się na lotnisku pozostałe wypożyczalnie. Nawet w lotniskowej informacji nie wiedzą nic o National. Dzwonię na infolinię i pani informuje mnie, że odjazd jest z górnego poziomu. Idziemy. Rzeczywiście, co chwila podjeżdżają busiki z logo różnych wypożyczalni – jest nasza!

W wypożyczalni dalszy ciąg przygód. Na miły początek, nie działa karta kredytowa kierowcy. Dopisuję siebie jako dodatkowego kierowcę (opłata R$ 5,5 za dzień), chociaż nie zabrałam z Polski prawa jazdy. No ale nie na darmo istnieje “jeitinho brasileiro” – wszystko da się załatwić. Moja karta działa i możemy odebrać kluczyki. Wsiadamy do Gola, który przypomina nieco Fiata Sienę. GPS się nie włącza. Obsługa przynosi kilka kolejnych aparatów, żaden nie chce współpracować. W końcu wszyscy dochodzimy do wniosku, że to z samochodem jest coś nie tak i dostajemy inny samochód w tej samej cenie – lepszy! W końcu możemy ruszać na chapadę.

Astralne Alto Paraíso

Naszym celem jest oddalone o 240 km Alto Paraíso de Goiás, czyli baza dla większości turystów, zmierzających do parku. Droga upływa spokojnie, ruch niewielki, GPS się spisuje, w radio leci lokalna muzyka sertaneja. Alto Paraíso jest niewielkim miasteczkiem, ale wiele tu restauracji, agencji wycieczek, hosteli i pousad. Nasza nazywa się Pousada Veadeiros, jest kolorowa i ma strzeżony parking, co przy wypożyczonym samochodzie jest dość ważne. Wprowadzamy się do najbardziej oddalonego pokoju, z małą werandą i hamakiem.

Ale wylegiwanie w hamaku musi poczekać – idziemy na rekonesans miasteczka i od razu zaskakuje nas ogromna ilość indyjskich sklepów, wegetariańskich restauracji i ludzi wyglądających tak, jakby przyjechali tu na medytacje. Potem pytam o to naszego przewodnika Marcelo – tak, Alto Paraíso to astralne miejsce. Podobno ma wyjątkową kosmiczną energię, co ma pewien związek z występującymi tu złożami kryształów, a także położeniem geograficznym. Znajdujemy jednak typową knajpę z jedzeniem na wagę i tam jemy obiad.

Jest kilka opcji krótkich wycieczek w bliskiej odległości od miasteczka i na popołudnie wybieramy Cachoeira dos Cristais, czyli Kryształowy Wodospad. Właściwie jest tam kilka niewielkich malowniczych wodospadów, które można podziwiać, fotografować, a nawet się kąpać, o ile ktoś jest morsem – temperatura wody zbliżona do Bałtyku w lipcu. Wchodzę po kostki. Na zakończenie spaceru przyjemny relaks w barze na miejscu, caipiroska za R$ 10, a w gratisie wspaniały widok na parkowe wzgórza. Czuję, że spędzimy tu bardzo przyjemne kilka dni.

Cataratas dos Couros

Wieczorem w pousadzie planujemy wycieczki na kolejne dni. Wiem, że na pewno chcę zobaczyć punkt widokowy Mirante da Janela (Widok z Okna). Recepcjonista z pousady dzwoni po swojego kolegę Wilsona, który jest miejscowym przewodnikiem. Rozsądnie będzie poradzić się kogoś, kto zna temat. Wilson przychodzi po kilku minutach z wiadomością, że następnego dnia prowadzi wycieczkę na wodospady Cataratas dos Couros – pokazuje nam zdjęcia w telefonie i przekonuje, że nie sposób się rozczarować tym miejscem. Od razu się decydujemy.

Następnego dnia po śniadaniu Wilson podjeżdża po nas swoim Golem, w którym siedzi już para brazylijskich turystów. Zajeżdżamy na stację benzynową, a tam niespodzianka – jedzie z nami drugi przewodnik – stażysta Marcelo. Właściwie dopiero przyucza się do zawodu i dzisiaj będzie praktykował pod okiem Wilsona. Przesiadamy się do terenówki Marcela. Dojazd do wodospadów jest początkowo po asfalcie, ale większość trasy, jakieś 35 km, po drodze szutrowej. Podskakujemy na wybojach, ciesząc się w duchu, że zrezygnowaliśmy z dojazdu naszym wypożyczonym samochodem.

Na Cataratas dos Couros składa się kilka wodospadów, ale nie są to małe łagodne strumyczki jak Cristais. Te tutaj wyglądają naprawdę imponująco, majestatycznie i groźnie. Jest pora deszczowa, więc wielkie masy wezbranej wody spadają w dół z ogłuszającym hukiem. Zatrzymujemy się w pewnym miejscu i Wilson oznajmia, że tu będziemy się kąpać. Sama nie odważyłabym się nawet zamoczyć stopy w tym miejscu, nurt wygląda na bardzo silny, a w bliskiej odległości widać kolejny spadek o wysokości kilkudziesięciu metrów. Jeśli prąd kogoś porwie, to już po nim. W dodatku podłoże jest strasznie śliskie, każdy krok to walka, żeby się nie przewrócić. Docieramy do miejsca, z którego można dać się trochę porwać nurtowi i poczuć jego siłę – znosi w kierunku skał, a nie przepaści.

Dalej jest jeszcze więcej adrenaliny. Schodzimy po skałach na wysokość ok. 2 m nad wodę, skąd już trzeba skoczyć, a następnie przepłynąć w poprzek rwącego strumienia na drugi brzeg. Nie jestem jakąś wybitną pływaczką, ale udaje mi się przedostać na drugi brzeg – zresztą Wilson czuwa, żeby prąd nikogo nie porwał i nie cisnął w przepaść. A na drugim brzegu fantastyczne widoki na kanion, dolinę, wzgórza, kaskady wody – zdecydowanie warto było się tu znaleźć. Niestety potem czeka nas powrót, przez ten sam wartki strumień i w połowie drogi opadam z sił. Wilson pomaga mi dostać się na skały, skąd wdrapuję się z powrotem na ścieżkę, zamiast ryzykować dalej w górę rzeki. To było straszne!

Następne etapy to już łatwizna – trzeba tylko wspiąć się w górę wodospadu. Czuję się jak Bear Grylls i teraz już rozumiem, czemu rekomenduje się wynająć na takie wycieczki przewodnika (choć nie jest to obowiązkowe). Po prostu sami nie znaleźlibyśmy ścieżki (w ogóle nie jest oznakowana) i nie mielibyśmy pojęcia, gdzie kąpiel jest bezpieczna, bo te miejsca wyglądały przerażająco i groźnie, bez Wilsona nie odważyłabym się wejść nawet po kostki.

W drodze powrotnej czeka nas jeszcze hydromasaż pod wodospadem, skok ze skały z kilkumetrowej wysokości prosto do wody, przepłynięcie kilku strumieni, ale tu już na szczęście prąd nie jest aż tak silny, a w pobliżu nie czai się złowieszcza przepaść. Na koniec dnia obiad w tradycyjnej lokalnej knajpie. Po przygodach wartych Indiany Jonesa i Tarzana w jednym, kurczak na miejscową modłę (galinha caipira), smażony maniok, bataty, potrawka z wołowiny i sok z marakui, smakują wybornie.

Mirante da Janela

Marcelo towarzyszy nam w wyprawie na mój wymarzony punkt widokowy, Mirante da Janela. Tym razem jedziemy naszym samochodem, żeby było taniej (jeśli korzysta się z auta przewodnika, dopłata wynosi R$ 50). Aby dotrzeć do Mirante, trzeba pokonać trasę przypominającą sinusoidę – najpierw zejść w dół zbocza, a potem wdrapać się na kolejne. Jest to trochę męczące, ale moja kondycja wyrobiona ćwiczeniami z Youtuba daje radę. W szybkim tempie wchodzimy na wzgórze, a widok jest naprawdę warty każdego wysiłku. Mogłabym postawić tam skromną chatkę i zostać na dłużej. No ale trzeba wracać – w drodze powrotnej naszą nagrodą jest kąpiel w sezonowym wodospadzie, który pojawia się tylko w porze deszczowej.

A skoro już o porze deszczowej mowa, to gdy tylko dotarliśmy do wodospadu, złapała nas ulewa – największa podczas tej wyprawy. Kompletnie przemoczeni wracamy do samochodu, na szczęście mam tam suchą bluzę. Jeszcze odwiedzimy Vale da Lua i będzie można udać się na zasłużony obiad. Vale da Lua (Księżycowa Dolina) rzeczywiście wygląda trochę kosmicznie. Granitowe skały tworzą labirynt, a w dole płynie woda i w tych naturalnych basenach można się kąpać. Niestety znowu zaczyna kropić deszcz i księżycowa kąpiel nas omija.

Cachoeira das Loquinhas

Ostatniego dnia po śniadaniu ruszamy jeszcze na krótką wycieczkę w miejsce o nazwie Cachoeira das Loquinhas. Składa się na nie kilkanaście malowniczych wodospadów, w każdym z nich można się kąpać – miło byłoby spędzić tu cały dzień, zwiedzając każdy wodospad po kolei, bez pośpiechu, w leniwym tempie. No ale my musimy wracać do Brasílii, więc nie biwakujemy w żadnym z tych przyjemnych miejsc.