Od rozbitka do indiańskiego wodza – tak wygląda kariera, jaką zrobił pewien portugalski żeglarz w XVI wieku. Jakby tego było mało, ożenił się z indiańską księżniczką i zamieszkał w pięknym domu w tropikach. Brzmi jak bajka? Ta historia wydarzyła się naprawdę.

Morena czy syn gromu?

Diogo Álvares Correia mieszkał w Viana do Castelo na północnym wybrzeżu Portugalii i codziennie patrzył w morze. To samo morze (a właściwie ocean), które dla małego kraju stało się oknem na świat i drogą do jego podboju. W rodzinnej okolicy nie miał wielu perspektyw, więc on też wsiadł na statek i wyruszył w morze. Nie wiadomo dokładnie, czy to był portugalski czy francuski statek. Jedyne co wiemy, to że ok. 1509 lub 1510 roku dopłynął do wybrzeży dzisiejszego miasta Salvador w stanie Bahia, tam rozbił się na rafach i zatonął.

Z miejsca katastrofy widać już było brzeg, więc Diogo uznał, że da radę ostatni odcinek podróży pokonać wpław. Jak postanowił, tak też zrobił. A na plaży czekali na niego Indianie. Nie wiemy, czy Diogo był jedynym rozbitkiem, który się uratował czy takich szczęściarzy było więcej. Nie wiemy też, jak Indianie powitali rozbitka. Jest kilka wersji. Mogło być tak, że Indianie wpisali posiłek z Portugalczyka do menu, ale po dokładnych oględzinach stwierdzili, że jest za chudy i zjedli coś (kogoś) innego. Mógł też posiadać przy sobie pistolet i za jego pomocą zniechęcić Indian do schrupania go. Jeszcze inna wersja głosi, że w ostatnim momencie przed konsumpcją, rozległ się grom z nieba i kanibale odebrali to jako znak, żeby jednak Diogo oszczędzić.

Cokolwiek wydarzyło się 500 lat temu na plaży w Salvadorze, skończyło się dla Diogo dobrze. Indianie nadali mu przydomek Caramuru. I znowu, ma on wiele znaczeń. Jeśli prawdziwa jest wersja z gromem czy wystrzałem z pistoletu, “caramuru” może być tłumaczone jako “syn gromu”. Ale wydaje się, że ta opcja jest nieco zbyt ubarwiona. Prawdopodobnie było tak, że przemoczony i wycieńczony rozbitek wyczołgał się na piasek między skałami, a są to wody, w których żyje pewna murena zwana “caramuru”. Indianom się skojarzyło i tak Diogo został ochrzczony imieniem ryby.

Caramuru do Brasil

Diogo, a właściwie wtedy już Caramuru, został przyjęty w plemieniu Tupinamba jak jeden z nich. Wódz dał mu za żonę swoją córkę Paraguassu, co nie przeszkodziło Portugalczykowi romansować jednocześnie z innymi Indiankami. Wkrótce po jego przybyciu, do Bahia zaczęło przypływać coraz więcej osadników. Mając sprzymierzeńca w osobie Caramuru, ich życie było znacznie łatwiejsze. Mogli się dogadać z Indianami, handlować, a gdy Indianie chcieli ich napadać i wkładać do garnka, Caramuru tłumaczył w języku tupi, żeby tego nie robili. Zdobył u Indian taki posłuch, że podobno nawet został ich wodzem.

Szacunkiem cieszył się również wśród portugalskich osadników i władz nowej kolonii. Dostał kawałek ziemi, leżącej na terenie trzech dzielnic w dzisiejszym Salvadorze i zbudował tam dom dla swojej rodziny. Udał się także w delegację do Francji, razem z żoną i grupą Indian. Tam Paraguassu przyjęła chrześcijańskie imię Catarina (Catarina do Brasil) i wyszła za mąż za Caramuru w katolickim obrządku. Została gorliwą chrześcijanką i zażyczyła sobie nawet prywatnej pustelni, w miejscu której dzisiaj mieści się Igreja da Graça w Salvadorze.

Caramuru i Paraguassu istnieli naprawdę, chociaż cała historia wydaje się jak z książki czy filmu. I rzeczywiście trafiła na karty książki oraz na ekrany. Już w XVIII wieku powstał epos Caramuru, a w czasach bardziej współczesnych został nakręcony film częściowo inspirowany książką.

Zdjęcie: Carlos Luis M C da Cruz, LINK, cropped